Jam jest
jednym z tych, co byli „solą ziemi” polskiej,
wnukiem
ziemianina Teofila Rydzewskiego, aresztowanego w roku 1939 w wieku 75
lat
przez
NKWD, skazanego na 8 lat ciężkich robot w sowieckim łagrze
i
tam zmarłego w roku 1941,
synem
ziemianina Jana Rydzewskiego – w PRL obywatela najgorszej kategorii
i „wroga
społecznego” z racji pochodzenia z klasy ziemiańskiej
LIST
OTWARTY
do Pana
Prezydenta i do Pani Premier Rządu
Rzeczypospolitej
Polskiej
w sprawie
rewindykacji krzywd reformy rolnej z roku 1944
(uzupełnione powtórzenie
z roku 2007)
Szanowny Panie Prezydencie, Szanowna
Pani Premier,
Możecie tego
dokonać – reprezentując obecnie w Polsce urzędy dysponujące,
jak nigdy przedtem, mocą sprawczą o sile wyjątkowej, której nikt
i nic z powojennych układów pro-sowieckich nie jest w stanie już
teraz zawetować.
W uzasadnieniu tego apelu w imieniu
wszystkich skrzywdzonych ziemian, przedstawiam opis-relację jak to
było w 1939 roku i później w przypadku mojej rodziny.
Przed wybuchem II Wojny Światowej
mieszkaliśmy we wsi Dreństwo (koło Rajgrodu, obecne woj.
podlaskie), gdzie posiadaliśmy około 300 ha majątek ziemski
zarządzany przez mojego ojca Jana Rydzewskiego, jako spadkobiercy
dziadka Teofila, wówczas już w wieku 75 lat.
Słów kilka o dziadku Teofilu –
urodzony jeszcze pod zaborem rosyjskim w 1864 r., odbył służbę
wojskową w wojsku carskim, a po zwolnieniu z wojska, znalazłszy się
bez środków do życia, wyjechał „za chlebem” do Stanów
Zjednoczonych. Wrócił do kraju po kilku latach na wezwanie ze
strony bezdzietnego stryja, który zapisał mu w spadku majątek
Dreństwo.
Słów kilka o tym majątku/folwarku
Dreństwo:
Był dwór murowany, blachą kryty –
obiekt nieduży, jednorodzinny.
Od ogrodu był ganek i wejście dla
właścicieli. Następnie był korytarz, skąd na prawo było wejście
do pokoju Dziadka, na wprost drzwi do salonu i schody na strych, a
drzwi na lewo prowadziły do pokoju stołowego. Pokój stołowy
sąsiadował z sypialnią oraz z korytarzem prowadzącym do kuchni
oraz do komórki gosposi. Z kuchni poprzez sień wychodziło się na
podwórze i do studni po wodę.
Instalacja elektryczna i urządzenia
sanitarne to była dopiero przyszłość, ale mieliśmy romantyczne
oświetlenie lampami naftowymi oraz 2-osobowy wychodek w sadzie około
50 m od „dworu”.
Pod łóżkiem sypialni stacjonował
fajansowy nocnik i było także stanowisko umywalki i dzbanek z wodą.
W zimie można było przytulić się do ciepłego pieca opalanego
drewnem.
Mieszkańcy tego dworu to Pan Starszy
/ Dziadek Teofil, Dziedzic / mój Ojciec Jan, Dziedziczka / moja Mama
Lucyna oraz dwóch Paniczów: ja / berbeć 4-letni i mój brat
Zbigniew/ niemowlę bez mała roczne. No i Gosposia zamieszkująca
komórkę przy kuchni.
Podwórze/gumno okalały zabudowania
gospodarcze: stodoła, obora z chlewnią, stajnia ze spichlerzem na
poddaszu, natomiast bliżej „dworu” i studni znajdowały się
kurniki, gęśniki, kaczniki oraz parnik do przygotowywania karmy dla
wszelkiego rodzaju żywego inwentarza.
Było sielsko-anielsko, ale:
Krótko po 17 września 1939 roku dom
nasz zaczęli nawiedzać sowieccy najeźdźcy, strasząc pepeszami
wycelowanymi w naszym kierunku. Nie były to, jak widać, wizyty
kurtuazyjne: najpierw zabrali ojcu dubeltówkę i broń krótką oraz
kilka cennych przedmiotów z domu, później pojawiali się jeszcze
kilkakrotnie, zawsze po to, aby coś jeszcze zrabować. Pamiętam
taką „wizytę”, raczej burzliwą, kiedy schowałem się za krzak
jaśminu przy ganku i przetrwałem tam w kucki, aż „goście”
sobie poszli, zmieniając tylko czasem pozycję, aby jaśmin zawsze
pozostawał pomiędzy mną a nimi. No cóż, wstyd się przyznać -
nie byłem bohaterem.
Pozorny spokój, bezpośrednio po
zajęciu kraju, przerywany tymi aktami terroru, zamienił się
wkrótce w nieustanny lęk, gdyż okupant przystąpił do akcji
wywożenia w głąb ZSRR tak zwanych wrogów ludu i nowego ustroju
„sprawiedliwości społecznej”. Ojciec z racji przynależności
do klasy posiadającej stał się najbardziej zagrożony, opuścił
więc dom i zaczął się ukrywać – była to jakaś gajówka w
lesie, gdzie spał na strychu pod dziurawym dachem, oglądając w
nocy gwiazdy na zimowym nieboskłonie, a śnieg leżał przy jego
posłaniu nie topniejąc.
Dziadek Teofil pozostawał z nami, to
jest naszą mamą Lucyną z dwojgiem małych dzieci – miałem wtedy
4 lata, a mój brat Zbigniew około 1 roku. Dziadek pomimo ostrzeżeń
ze strony przyjaciół nie chciał opuścić domu i się ukryć,
powtarzając: „mnie starego nie wezmą, po co mam się tułać
gdzieś po świecie”. Jakże się mylił – wzięli w dniu 15
stycznia 1940 r., NKWD zasądziło go jako wroga ludu na 8 lat
ciężkich robót i wywiozło do ZSRR. Na nic się zdała petycja
mieszkańców wsi Dreństwo, którzy chcieli Dziadka Teofila ratować,
pamiętając jego dobroć oraz pomoc i wsparcie w trudnych chwilach
ich życia.
Dziadek Teofil zmarł półtora roku
później w dniu 11 sierpnia 1941 roku w łagrze Tiemłag w
Mordowskiej ASRR z wyczerpania na skutek niewolniczej pracy i głodu.
Nastała władza ludowa, a raczej
sowiecka, której ukazem mamę wraz z dziećmi wysiedlono z dworu do
czworaków z dobytkiem ograniczonym do tego, co mogła unieść – a
był to wózek dziecinny z moim bratem Zbigniewem, nieco odzieży,
bochenek chleba i osełka masła. Pamiętam jak trzymany przez mamę
za rączkę dreptałem w mróz siarczysty, a śnieg skrzypiał pod
butami. Bez pomocy ze strony ludzi ze wsi długo byśmy nie
przetrwali w nieopalanych czworakach i z pusta spiżarnią. Mniej
więcej w tym samym czasie ojcu udało się zbiec do rodziny w
Warszawie, wtedy już pod okupacją niemiecką. W niedługim czasie
po tych wydarzeniach, a była to już niezwykle mroźna zima lat
1939/40 – mróz sięgał do – 400C, mamę ostrzeżono,
że jest na liście do wywózki do ZSRR. Trzeba się było ratować,
ale jak tego dokonać słabej kobiecie z dwojgiem nieletnich dzieci!?
– Dwaj synowie naszej gosposi Pauliny Wiszowatej, Mieczysław i
Bronisław, przyszli z bezinteresowną pomocą – podjęli wezwanie
przeprowadzenia mamy z maluchami przez tak zwaną „zieloną
granicę”, wtedy zasypaną głębokim śniegiem i skutą lutym
mrozem. Kilka dni czekano, aż mróz nieco odpuści. Odpuścił, ale
tylko do – 250C i ... poszli, brnąc przez zaspy i z
duszą na ramieniu, aby nie natrafić na posterunek graniczny.
Mieczysław niósł mnie za pazuchą, a Bronisław mojego brata
Zbigniewa. Udało się – dotarliśmy niemal cudem do Warszawy, też
okupowanej, ale w danych okolicznościach tutaj były większe
możliwości przeżycia. Ponadto, rodzina znowu była w komplecie –
brakowało nam tylko bardzo dziadka Teofila, który przepadł, bo nie
przypuszczał, że reżim sowiecki może być aż tak podły.
Ale „tempora mutantur” – w 1941
roku zmienia się obraz okupacji Polski i polskie ziemie wschodnie
znalazły się we władaniu Niemców, którzy mieli bardziej
tolerancyjny stosunek do ziemiaństwa. Ponadto, trudno było mojej
rodzinie nadal korzystać z gościnności krewnych w Generalnej
Guberni w Warszawie, a następnie u rodziców mamy w Konopiskach pod
Częstochową. Wracamy w rodzinne strony, co nie oznacza, że na
własne gospodarstwo, gdyż na dworze okupant osadził swojego
zarządcę – Austriaka, rolnika spod Wiednia. Początkowo
przebywamy u znajomych - państwa Mościckich, właścicieli
gospodarstwa rybackiego i młyna na Wojdach pod Rajgrodem. Nieco
później ojciec znajduje zatrudnienie jako gajowy –zamieszkujemy w
gajówce na Bielaku należącej do leśnictwa Orzechówka, na
obrzeżach Czerwonych Bagien, niedaleko Woźnej Wsi. Trwało to czas
jakiś – może z rok, dopóki austriacki zarządca majątku w
Dreństwie nie dowiedział się, że wypędzony właściciel, pędzi
życie gajowego w pobliskim sąsiedztwie. Ojciec otrzymuje ofertę
nie do odrzucenia, aby wrócić do majątku na stanowisko ekonoma –
nadzorcy całości prac „w polu i na zagrodzie” – była nawet
propozycja zamieszkania we dworze razem z Austriakiem, ale rodzice
uważali za bardziej właściwe w tych okolicznościach zamieszkanie
we wsi w wynajętym pokoju z używalnością kuchni u przychylnej nam
rodziny Waśkiewiczów. Tak trwało, dopóki nie odwróciły się
losy wojny i ponowne nadejście sowietów stało się nieuchronne.
Austriak okazał się porządnym facetem i zanim spakował się sam
do odwrotu wezwał do siebie ojca i powiedział: Johann, bierz dwa
najlepsze konie i jednego luzaka, furę, pakuj dobytek i uchodź z
Dreństwa – dla Rosjan jako ziemianin będziesz wrogiem społecznym
i wszystko może się zdarzyć, jeżeli zastaną was w Dreństwie.
Znowu powędrowaliśmy do rodziny w Warszawie - tym razem wozem
drabiniastym. Było lato 1944 roku, wojna miała się ku końcowi,
ale my mieliśmy jeszcze przeżyć najgorsze – Powstanie
Warszawskie. Było wypędzenie nas z domu przed jego podpaleniem,
najpierw zagrożone rozstrzelaniem co 10-go mieszkańca, przejście
pod kulami do domu zakonnego „Roma”, a stamtąd po kilku dniach
przemarsz przez płonącą Warszawę w obstawie Niemców, a następnie
Własowców, do Pruszkowa. Stąd miejscem docelowym pierwszych
konwojów był Oświęcim. Zrządzeniem opatrzności jeszcze raz
mieliśmy szczęście – obóz w Oświęcimiu był już przepełniony
i skierowano nasz pociąg do Reichu w okolicach Stuttgart’u na
roboty przymusowe. Tutaj doczekaliśmy wyzwolenia przez wojska
amerykańskie. Dalsze koleje naszego losu to repatriacja, chociaż
nie było do czego wracać – los naszego domu i majątku dokonał
się jeszcze przed naszym powrotem do kraju dekretem o reformie
rolnej. Byliśmy bezdomni i chociaż nasz dom stał nienaruszony,
przestał już być naszym domem. Przed powrotem do Polski, mogła
być Kanada, Australia, inne miejsca na ziemi, gdzie człowiek mógł
godnie zacząć nowe życie – ojciec chciał jednak wracać do
Polski, która była Ojczyzną jego i jego przodków. Wróciliśmy.
Przygarnęli nas rodzice mamy w Konopiskach pod Częstochową. Ojciec
zaczął szukać pracy i mieszkania wędrując po kraju –
ostatecznie osiedliśmy w Gdańsku. Dalekie i nieosiągalne Dreństwo
było wciąż tematem naszych wspomnień, żyło w naszej wyobraźni
i podświadomości. Nawet raz odważyliśmy się tam pojechać. Był
to wyjazd mojej mamy ze mną po jakieś rzeczy, które przechowała
dla nas nasza dawna gosposia, Paulina Wiszowata. Byliśmy w Dreństwie
tylko dwa dni. Już na trzeci dzień do gosposi zajechał gazik z
Urzędu Bezpieczeństwa i zaczęło się wypytywanie, czego ta
dziedziczka tutaj szukała. Byli czujni... Rozporządzenie władz
zakazywało byłym właścicielom ziemskim przebywanie bliżej niż
30 km od miejsca, gdzie znajdowała się ich siedziba i majątek
ziemski przed reforma rolną. Życie w PRL’u z piętnem wroga
społecznego z samej tylko racji pochodzenia społecznego, zwłaszcza
we wczesnym okresie trwania tej zniewolonej Polski, było dla moich
rodziców pasmem prywacji i upokorzeń. Nie doczekali niepodległej
Polski, zmarli zbyt wcześnie w poczuciu krzywdy, która im się
stała niezasłużenie.
Opisałem w niemal telegraficznym
skrócie swój i swojej rodziny los człowieczy, pojedynczy ciąg
zdarzeń w skali całego kraju – każda rodzina ziemiańska w
Polsce mogłaby dopisać tutaj swoją historię w PRL’u, mniej lub
bardziej smutną, a może także tragiczną – powstałaby saga
obejmująca losy tysięcy skrzywdzonych bez umiaru rodzin
ziemiańskich.
Aby stworzyć sobie zaledwie zgrubne
pojęcie jak haniebnie postąpiono z klasą ziemiańską wystarczy
zacytować tylko:
§
11. (1) Przejęciu od właścicieli ziemskich nie podlegają:
a) przedmioty służące do osobistego użytku właściciela
przejmowanego majątku i członków jego rodziny, jak np.: ubrania,
obuwie, pościel, biżuteria, meble, naczynia kuchenne itp., nie
mające związku z prowadzeniem gospodarstwa rolnego oraz jeżeli nie
posiadają wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej,
b) zapasy artykułów spiżarni
domowej,
c) zwierzęta i ptaki pokojowe.
z Rozporządzenia Ministra Rolnictwa i
Reform Rolnych z dnia 1 marca 1945 r. w sprawie wykonania dekretu
PKWN z dnia 6 września 1944r. o przeprowadzeniu reformy rolnej.
Cały pozostały dobytek podlegał
przejęciu, a człowiek wyrzucony w ten sposób na bruk lub błoto
drogi wioskowej nie miał nawet gdzie podziać się z tym szczątkowym
dobytkiem, który zdołał uzyskać/wynegocjować z mniej lub
bardziej swobodnej interpretacji powyższego paragrafu przez
komisarzy wykonawczych reformy.
Nie przysługiwało nawet zabranie psa
uwiązanego przy budzie na łańcuchu lub kury, bo nie było to ani
zwierzę, ani ptak pokojowy – brzmi to wszystko jak szyderstwo
tych, których etyka nie zakazywała kopać leżącego.
Aż strach pomyśleć, co by się
działo, gdyby „sprawiedliwość społeczna” w rozumieniu roku
1944 powróciła do współczesnej Polski – a byłoby się do czego
przyczepić, bo Polacy „odkuli się” już po wojennych stratach –
niektórzy nawet bardzo ...
Ktoś mógłby mnie zapytać:
Po co to piszesz, czemu jeszcze
walczysz i upominasz się o zadośćuczynienie za krzywdę, którą
wyrządzono ci tak dawno, jesteś starym człowiekiem na emeryturze,
ciesz się z tego, że jeszcze żyjesz.
Jest mi ciepło, mam dach nad głową,
nie jestem głodny, ale wiem i czuję, że jestem coś winien cieniom
swoich zmarłych rodziców oraz pamięci dziadka zamęczonego w
sowieckim łagrze. Jestem im winien upomnieć się o to, co było im
drogie i na co oni, jak również ci, co byli przed nimi, pracowali w
trudzie i znoju. Nigdy nie wraca w pełnym wymiarze to, co zostało
nam zabrane, ale coś wrócić powinno, aby móc to przekazać swoim
dzieciom i wnukom, razem z pamięcią o tym, co było i jak było.
Panie Prezydencie, Pani Premier
reprywatyzacja to wciąż sprawa do załatwienia – Polacy na to
czekają, nie wszyscy, niektórzy czekają na załatwienie innych
spraw, jest ich jeszcze moc do załatwienia, ale sprawa
reprywatyzacji ziemian, przynajmniej w formie częściowej
rewindykacji za krzywdę dziejową Anno Domini 1944 jest już bardzo,
bardzo zaległą sprawą.
Chciałbym doczekać jej załatwienia.
Pośpieszcie się.
Proszę o to dla siebie i tysięcy
innych, którzy także czekają.
I jeszcze krótkie addendum finalne
– retrospekcja do działań wrogiego nam mocarstwa w latach 1939 i
1944, aby ziemianie, „sól ziemi polskiej”, przestali istnieć na
wieki wieków wraz ze swoimi szlachetnymi zasadami etycznymi i
polskim patriotyzmem.
To nie Polacy przeprowadzili reformę
rolną w 1944 r. Stwierdzenie to w pierwszej chwili może się
wydawać zaskakujące, ale jest to fakt historyczny. Percepcja tego
faktu przychodzi samorzutnie, gdy prześledzi się casus klasyczny
wydziedziczenia ziemian na ziemiach wschodnich naszego kraju, opisany
w tekście podstawowym tego listu. Na tych ziemiach, zapisanych na
rzecz ZSRR w pakcie Ribbentrop-Mołotow, ziemianie utracili swoją
ziemię i siedliska rodowe już w wyniku zagarnięcia w 1939 roku
tych ziem przez sowieckiego najeźdźcę. Nie nastąpiło również
odzyskanie przez ziemian tej zagarniętej własności, kiedy później
cała Polska znalazła się pod okupacją niemiecką w następstwie
napaści Niemiec na ZSRR.
Koniec wojny i pojawienie się Sowietów
ponownie w Polsce tylko utrwaliły status quo ziemian z 1939 roku,
który został rozszerzony dekretem PKWN z 1944 r. o reformie rolnej
na resztę Polski w jej powojennym kształcie. Zrealizowała się
polityka Stalina, aby zniszczyć ziemiaństwo jako klasę społeczną.
– eksterminacja porównywalna z Katyniem i innymi miejscami kaźni
Polaków, może mniej spektakularna, ale jakże skuteczna. Albowiem
nie zawsze kończyło się na zaborze ziemi i siedlisk rodowych –
były łagry, więzienia, eksterminacja fizyczna za rzekome lub
faktyczne działanie przeciw „władzy ludowej” oraz inne rodzaje
prześladowań.
Cytowany powyżej dekret o reformie
rolnej władz z importu – produkt najemników i sługusów obcego
mocarstwa, a nie Polaków, obywateli niezawisłej Polski, był już
tylko próbą formalnego usankcjonowania działań dokonanych, które
„prawem kaduka” następowały zawsze w ślad za wojskami
sowieckimi, kiedy wkraczały na teren Polski – za pierwszym i za
drugim razem.
Więc jeszcze raz powtórzę – nie
było polskiej reformy rolnej. Było tylko przestępstwo o tej
nazwie, popełnione przez wrogów Polski, rękami niby Polaków.
Reforma rolna w wykonaniu prawdziwych
Polaków wyglądałby zupełnie inaczej.
Hańbą jest, że kolejne ekipy
rządzące poprzednio oraz teraz już niepodległej Polski, nie
kwapią się, a raczej ociągają, aby naprawić chociaż w części
krzywdę wyrządzoną tysiącom synów i córek tej ziemi przez
obcych.
Wciąż czekamy na ludzi szlachetnych i
prawych, którzy dokonają korekty tego zła z importu i uczynią
sprawiedliwość dziejową.
Panie Prezydencie, Pani Premier - to
może być Wasze dokonanie !
Gdańsk, dnia 2 lipca 2017 r.
Jerzy Rydzewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz