Wypędzeni, wymordowani, wyszydzeni
Zniszczenie
ziemiaństwa polskiego było bodaj najpotworniejszym, bo najbardziej
nieodwracalnym cięciem w zbrodniczej lobotomii, której przed
siedemdziesięciu laty poddano Polaków. Operacja ta wyeliminowała
z szarej tkanki narodu nie tylko znaczną część ośrodków odpowiedzialnych
za pamięć – ale także za zdolności motoryczne ogłuszonego pacjenta.
Wściekły atak na ziemiaństwo był bowiem nie tylko atakiem na polską
tradycję narodową w samym jej mateczniku, ale także, a może przede
wszystkim, śmiertelnym ciosem w bazę materialną, bez której nie może być
mowy o jakiejkolwiek indywidualnej niezależności, a więc w odniesieniu
do narodu – o niepodległości.
Rola
polskiego dworu nie ograniczała się bynajmniej – jak wielu dzisiaj sądzi
– do funkcji dekoracyjno‑sentymentalnych. Owszem – dwór był nierzadko
najpiękniejszym, bo najmniej prowizorycznym, a najbardziej stałym,
nierzadko wręcz odwiecznym elementem polskiego pejzażu prowincjonalnego.
Ale przecież jego estetyka ściśle odpowiadała funkcjonalności – ta zaś
wynikała przede wszystkim z autentycznych potrzeb i realnych możliwości
gospodarczych. Dwór polski zapisany w legendzie literackiej: Soplicowo,
Nawłoć, Wierna rzeka czy Wilko – to obraz o tyle mało
realistyczny, że stanowczo za mało w nim po prostu codziennej, ciężkiej
pracy. Bo polski dwór był przede wszystkim ośrodkiem zarządzania
przedsiębiorstwem rolno‑spożywczym. Zasada zastaw się, a postaw się
na dłuższą metę tu nie działała – kto żył ponad stan, ten i ziemię
tracił, i sam dwór wraz z nią. Ci zaś, co trwali, zapewniali podstawy
materialne nie tylko własnemu klanowi – ale całemu narodowi.
Dobrze
wiedzieli o tym wszyscy jawni wrogowie i fałszywi przyjaciele
niepodległej Polski – dlatego dwór polski stawał się pierwszą ofiarą ich
akcji zaborczych i pacyfikacyjnych. To ziemiaństwo – jako oczywistą
ostoję i esencję polskości – brano na celownik podczas „legitymowania ze
szlachectwa” prowadzonego przez władze carskie po kolejnych
powstaniach. Notabene: kto inny te powstania prowokował – ale to
ziemiaństwo przede wszystkim płaciło rachunki. Płaciło daniną krwi
ziemian poległych, więzionych, zesłanych – i ruiną majątków,
plądrowanych i konfiskowanych.
Wystarczy
jeden przykład z historii poprzedniego stulecia: nie byłoby wszak
żadnej partyzantki ani nawet konspiracji w terenie na większą skalę,
gdyby nie właśnie ziemiańskie dwory – ogniwa akcji „Tarcza” (albo:
„Uprawa”, „Ochrona”, „S1”), w ramach której koordynowano pracę zaplecza
materialnego AK. Była to praca systematyczna i wymierna (w gotówce
i w naturze) – i bynajmniej niepozbawiona najwyższego ryzyka.
Gdyby nie „Uprawa”–„Tarcza” – przyznawał po wojnie generał Bór‑Komorowski – Armia Krajowa nie mogłaby była spełnić wielu swoich zasadniczych zadań (…)
opieka „Tarczy” uchroniła od głodu, demoralizacji i rabunku wiele
oddziałów partyzanckich powstających jak grzyby po deszczu po 1943 roku.
Jaka była cena tego patriotycznego zaangażowania? Proszę wziąć do ręki i bodaj tylko przerzucić monumentalną, dwutomową Listę strat ziemiaństwa polskiego 1939–1945 opracowaną przez profesora Krzysztofa Jasiewicza…
Stara złodziejska doktryna
Władza
komunistyczna nie przypadkiem właśnie „panów” i „obszarników” plasowała
na czele listy przeznaczonych do eliminacji „wrogów ludu” – obok innej
kategorii najgorszych burżujów‑wyzyskiwaczy: fabrykantów,
kamieniczników, kułaków (tj. szczególnie gospodarnych chłopów) i klechów
(tj. samowystarczalnych proboszczów lub przeorów). Ich wszystkich
trzeba było obrabować pod pretekstem „przywracania ludowi jego
własności”, by następnie zabrać się za wszystkich pozostałych.
Po
posiadaczach znaczniejszych majątków stopniowo bowiem przychodziła pora
na posiadaczy czegokolwiek. Na początek jednak trzeba było jednych
poszczuć na drugich – najprościej: zachęcając do rabunku albo
przynajmniej współuczestnictwa w paserstwie. Dokonano tego, sięgając do
ugruntowanego repertuaru propagandy rewolucyjnej: ogłoszono tak zwaną
„reformę rolną”. Komuniści sowieccy wcale nie musieli wykonywać tej
pracy od podstaw – co najmniej połowę roboty wykonali za nich wcześniej
rodzimi rzecznicy „postępu”. Już przed wojną poważne sukcesy odniosła
wszak agitacja wśród „ludu pracującego miast i wsi” – prowadzona nie
tylko przez sowiecką agenturę, ale i przez rodzimych szermierzy
„postępu”. Chodziło o spektakularne zakwestionowanie prawa własności.
A ziemiaństwo było idealnym, bo w gruncie rzeczy bezbronnym kandydatem
na pierwszą ofiarę.
Komuniści
mieli doskonałe wyczucie w tej sprawie – rozumieli, że ludzie
zaproszeni do współuczestnictwa w grabieży staną się automatycznie
zakładnikami „władzy ludowej”, która umożliwiwszy im chwilowe
wzbogacenie, tym łatwiej będzie mogła ich samych wyzuć później
z wszelkiej własności, zapędzając do kołchozów. W Polsce proces ten nie
został na szczęście sfinalizowany z taką konsekwencją, jak w wypadku
innych podbitych narodów. Ale puszczone wówczas w ruch mechanizmy
propagandy judzącej przeciwko „dworom i pałacom” były identyczne. A jak
trwałe, tego dowodzą do dziś pokutujące w propagandzie Post‑PRL‑u klisze
propagandowe, które jeszcze po śmierci obrażają pamięć dobrych Polaków
i dobrych gospodarzy – polskich ziemian.
Przede
wszystkim zaś trwają – jako integralny element systemu prawa
obowiązującego w Polsce – słynne „dekrety wywłaszczeniowe” PKWN.
Bezprawie dokonane za PRL przez polskojęzyczną władzę sowiecką zostało
po latach podżyrowane i opatrzone pieczęcią z orłem w koronie przez
Post‑PRL.
Ziemię odebrano obszarnikom jak najzupełniej słusznie – możemy przeczytać na forum internetowym „Gazety Wyborczej” – obszarnicy
bowiem, aby posiąść swoje latyfundia, musieli najpierw wydziedziczyć
z tej ziemi chłopów, którzy pracowali na niej odwiecznie. Reforma rolna
była po prostu aktem dziejowej sprawiedliwości. Tak więc i dziś zdaje się prawym dziedzicom idei Proudhona i Lenina, że własność to kradzież.
Z tym fundamentalnym nonsensem nie będziemy tu szerzej polemizować.
Zauważmy tylko, że o ile nabycie własności w dawnej Polsce wiązało się
częstokroć z publicznymi aktami wierności Rzeczypospolitej, Koronie
Polskiej, czy personalnie Królowi Jegomości – o tyle nabycie własności
w PRL i Post‑PRL wiązało się z reguły z aktami niewierności,
nielojalności, odstępstwa od idei i praktyki polskiej niepodległości. To
fundamentalna różnica – na naszą niekorzyść, rzecz jasna.
Warto też
wspomnieć, że przynależność do stanu rycerskiego bynajmniej nie była
dawnymi czasy pojmowana jako li tylko przywilej. Bo to był przede
wszystkim obowiązek wiernej służby – aż do ofiary z własnego życia,
o majątku nie mówiąc, w wojennej potrzebie na każde Ojczyzny wezwanie.
I był ten obowiązek pojmowany i realizowany bardzo dosłownie – aż do
samoniszczącej przesady. Właśnie z tego powodu bynajmniej nie każdemu
chłopu czy mieszczaninowi marzył się szlachecki klejnot – czego dziś nie
pojmuje mentalność zdefektowana przez jakobińską i bolszewicką
propagandę.
Niepowetowana szkoda dla całej Polski
Zagłada
ziemiaństwa – czy to przez dosłowną, fizyczną eksterminację (zabójstwa,
wywózki i więzienia), czy to przez deklasację (wypędzenie
i szykanowanie) – dokonała się ze szkodą nie bynajmniej samych ziemian
tylko. Jest to niepowetowana strata dla całego narodu i cios
w najżywotniejsze ośrodki całej polskiej cywilizacji. Wyeliminowano
bowiem jedyną w polskiej strukturze społecznej tak liczną grupę ludzi
mimo wszystkich wyjątków jednak normatywnie pracowitych i pobożnych –
a zarazem wolnych i na swą miarę niezależnych, bo niefundujących
rodzinnej egzystencji na państwowym etacie czy zagranicznej dotacji.
Ludzi niezależnych od kaprysów innych w dostatecznym stopniu, by
przynajmniej przy własnym stole – czy za oknem rządzą akurat Moskale,
czy Prusacy – mogli sobie pozwalać na fanaberię bycia Polakiem.
Ile jest
dziś w Polsce takich rodzinnych kręgów, w których niepodległość może być
podtrzymywana bez obawy, że zagrozi to karierze partyjnej lub
korporacyjnej? Sytuacja rysuje się pod tym względem niewątpliwie
bardziej tragicznie niż jeszcze przed stu laty – zanim (sic!) Polska odzyskała niepodległość.
Grzegorz Braun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz